Stanisław Sojka

NOWE PŁYTY I FILM

Rozmowa ze Stanisławem Sojką

W kwietniu przyszłego roku skończy pan 50 lat. Do czego to będzie okazja?

Tak się składa że Pomaton EMI Music Polska, mój wydawca od wielu lat, przypomniał mi że w tym roku mija 30 lat od mojego debiutu. A moim debiutem był recital w Filharmonii Narodowej w cyklu Jazz w Filharmonii. Był on zarejestrowany w listopadzie 1978 r. A w kwietniu 1979 r. został wydany. I ja ten album uważam za swój debiut. Z tej właśnie okazji ukazał się zestaw moich 16 płyt, w tym trzy z nich są bardzo ekstra. Poza tym tak się składa że razem z moim zespołem Soyka Sextet Plus kończymy też nowy album. Zanosi się więc że w kwietniu, w pobliżu moich urodzin, zagramy koncert, może kilka, związany z tym nowym albumem. Chcemy ten nowy album, podsumowanie ostatnich dwóch lat, wydać właśnie w kwietniu. Można więc powiedzieć że świętuję w pracy.

Ten zestaw z 16 płytami to dla pana spore wydarzenie.

Bardzo duże wydarzenie, tym bardziej że 13 albumów pochodzi z katalogu EMI, a ja dołączam tam jeszcze trzy płyty, z których jedna jest absolutnie sensacyjna, dla mnie również. Ten zestaw zmusił mnie do takiej mojej inwentaryzacji. A ten szczególnie ekscytujący album to 75 minut bootlegów, czyli po prostu nagrań nieoficjalnych. Pierwsze nagranie jest z 1979 r. Nawet nie wiedziałem, nie przychodziło mi do głowy że niektóre nagrania się w ogóle zachowały. Ostatni materiał sięga dnia dzisiejszego. W tym zestawie szesnastu płyt jest też Stanisław Soyka RCA, którą nagrałem w czasie pobytu w Europie Zachodniej, w Anglii i później w RFN, z angielskimi i amerykańskimi muzykami. Był to mój pierwszy w pełni autorski album. Nigdy wcześniej nie ukazał się on na cd. To druga rzecz która mnie cieszy.

Ten zestaw to dla pana fanów wielka frajda.

Mam taką nadzieję że będzie to dla nich interesujące wydawnictwo.

Na pana stronie internetowej widziałem że bardzo dużo pan koncertuje.

Zdarza się nawet że codziennie. Nie jest tak cały czas. Bywa bardzo różnie, układa się to takimi falami. Do końca października miałem koncert prawie codziennie. Potem było już luźniej. W listopadzie, grudniu jest luźniej. Musimy mieć czas na skończenie płyty. Potrzebuję czasu i spokoju, by doprowadzić wszystko do porządku. Poza tym ja już nie mam siły grać tyle co w młodości. Kiedyś grywaliśmy po 250 dni w roku. Były takie lata. A średnio 180-200 razy. Ale teraz już nie mam siły na taką jazdę. Muzyka oczywiście mnie nie męczy, tylko te procedury, to co się z nią wiąże, podróże, zadomowianie się, wyprowadzanie się. Muszę już miarkować. Teraz gramy gdzieś 100 razy w roku.

Jest jeszcze jakieś miejsce w Polsce gdzie pan nie był?

Parę lat temu mówiłem że wszędzie byłem. Po czym zjawialiśmy się w jakimś miejscu którego na pewno nie odwiedzałem i… Po pierwsze byłem zawstydzony, a po drugie zadziwiony… Muszę powiedzieć że Polska to piękny, europejski kraj. Kocham Polskę. To niesamowity kraj. Odkryłem to już dawno, ale teraz z coraz większą radością o tym mówię. Kocham Warszawę, kocham moją małą ojczyznę Górny Śląsk, inaczej niż Warszawę. Warszawę kocham bardziej, ona jest moim losem. Jest też przecież wspaniałym Feniksem, który podnosi się z popiołu. Jest postmodernistycznym tyranozaurusRexem, moją Megalopolis, wszystkim co się z tym wiąże, czyli na przykład brum infrastruktur podziemnych, których my nie słyszymy, ale na pewno wpływających na nasz system nerwowy.

Od kiedy pan mieszka w Warszawie i jak się pan w niej czuje?

Kocham Warszawę i świetnie się tu czuję. Pierwszy raz zamieszkałem na Saskiej Kępie. Jako gość festiwalu Jazz Jamboree i z zespołem Extra Ball grałem w koncertach towarzyszących w klubach Remont i Akwarium. Zamieszkałem wtedy u mojego przyjaciela, wybitnego kontrabasisty Zbigniewa Wegehaupta. To mój starszy kolega ze szkoły. On mnie rekomendował kapelmajstrowi Jarkowi Śmietanie. On wtedy wynajmował mieszkanie na Walecznych. Kiedy tam zamieszkałem, stwierdziłem że ja po prostu tu zostaję.

Kiedy to było?

W 1977 roku. Ale w Warszawie zamieszkałem tak naprawdę po dwóch latach, na Powiślu. A na Saskiej Kępie jestem bite 23 lata. Ale wyprowadzę się z Warszawy gdzieś w głuszę. Za parę lat. Bo cenię sobie spokój. Kiedyś tego nie odczuwałem i kocham miasto, a jak miasto, to Warszawę, Nowy Jork.

Z czego do tej pory jest pan najbardziej dumny, czy zadowolony? Z którejś płyty, utworu?

Najwspanialsze chyba jest że mam wciąż żywe sumienie i kocham się w życiu. A potem to co za tym idzie. Po prostu praca nad sobą. To że się coś udaje, mimo wszystkich turbulencji, błędów, grzechów, ich naprawiania, takiego wielowątkowego kosmosu człowieka, że pozostaję przy zdrowych zmysłach. I za to chwała Bogu.

Najlepsza polska piosenka w historii?

Musi być jedna?

Nie musi, może być kilka.

To już lepiej, bo powiedzieć która piosenka jest najlepsza, to coś bardzo trudnego. Jest trochę pięknych utworów. Myślę że polska piosenka ładnie się wydobyła na czas pokoju. Ale trwało to wiele lat. Tak było chyba w całej Europie. W latach 50 śpiewano o chryzantemach, czyli o niczym, aż przyszedł nie wiem który rok i film „Prawo i pięść”. I w nim ten Fetting, który śpiewa „ze świata czterech stron, z jarzębinowych dróg, gdzie las spalony, wiatr zmęczony, noc i front…”. To „Nim wstanie dzień”. Komedy. To napisał Krzysztof Komeda, z Agnieszką Osiecką. To przepiękna pieśń powojenna o tym że zaraz będzie pięknie, ale jeszcze nie dziś. Olbrzymia dawka nadziei wbrew rzeczywistości.

Może śpiewał pan tę pieśń?

A wie pan że niedawno ją śpiewałem w takim projekcie telewizyjnym Janusza Kondratiuka i zespołu Habakuk z Częstochowy, poświęconemu pamięci Maklakiewicza i Himilsbacha, pt. „Niedokończone piosenki”. To genialny utwór, a poza tym ten klimat… Wywarła na mnie ogromne wrażenie. A Fetting odszedł i nikt po nim tego nie zaśpiewał. Jak mówimy o najlepszych piosenkach, to nie można nie powiedzieć o „Dziwny jest ten świat” oraz o „Bema pamięci rapsod żałobny” Niemena. Ale „Bema pamięci…” to już nie jest piosenka. To jest rekwiem. Chyba nawet „Bema pamięci…” postawiłbym wyżej od „Dziwny jest ten świat”. Jeżeli myślę patetycznie, to podchodzę do tego na poziomie patrioty. Jest naprawdę wiele pięknych piosenek. Jest się czym zachwycać. Potem powiedziałbym: Grechuta – wszystko, Demarczyk – wszystko…

A w ostatnich pięciu latach pojawiła się jakaś ekstra piosenka polska?

Jestem zachwycony Kasią Nosowską. I tu też powiedziałbym: wszystko, bo to jest tak magnetyczna performerka, a jednocześnie rasowa poetka, jakie mało kiedy można usłyszeć. Ona wspaniale łączy te dwie rzeczy. Pisze ważko i prostolinijnie. A także zadaje się ze świetnymi ludźmi.

Najlepszy polski piosenkarz, wokalista, w historii?

Niemen, bez konkurencji. Ja mam zawsze dreszcze, kiedy go słyszę.

Co jest najpiękniejsze w muzyce?

Muzyka jest chyba najdoskonalszym wyrazem nieskończoności. Nie wiadomo skąd przybiega, nie wiadomo dokąd podąża. To piękna, wspaniała pani i warto być jej wiernym. Muzyka może wyleczyć ból zęba albo przynajmniej go uśmierzyć. Może człowieka porządkować z jakichś tam powodów. Muzyka jest wspaniała.

Po co człowiek wymyślił piosenkę?

Ciekawe i zaskakujące pytanie. Przyjmijmy, a tak się przyjmuje, że pierwszym językiem, a więc pierwszą drogą do muzyki, jest głos ludzki, śpiew ludzki. Ale to że mamy głos fizjologicznie, to jedno, a zaśpiewać, to nie krzyknąć, czy mówić głośno. Zaśpiewać, to akt innego rzędu. Jeżeli więc przyjąć że muzyka zaczyna się od śpiewania, to tak jak ze wszystkim, doszło w końcu do krótkiej piosenki…

Marzenia Stanisława Sojki…

Marzę by żyć i do końca pracować. Bardzo mi się podoba żyć, więc staram się nie dopuszczać nazbyt mojej autodestrukcji. A u mężczyzn jest ona chyba częstsza. Kocham się w życiu, więc jestem też tu i ówdzie hedonem. Jestem dżentelmenem. Dużo krzywdy nie sieję. Mam nadzieję naprawić to co zepsułem. Najbardziej się cieszę tym że człowiek może naprawiać to co psuł, może siebie naprawiać, udoskonalać. Ja walczę na przykład z tuszą, już czwarty raz tak na poważnie.

Zagra pan w filmie. Pierwszy raz?

Tak, pierwszy raz. Sam jestem tym zdziwiony… Ale jest już po zdjęciach. Pani reżyser powiedziała że: kupuje. A jak wiadomo w filmie o wszystkim decyduje reżyser. To pasjonująca sztuka, bo pracuje nad tym liczna grupa ludzi. Jest też to coś innego niż na przykład orkiestra symfoniczna. Przy filmie mamy od reżysera aż po ludzi którzy są zatrudnieni tylko po to, by być w łączności z zawiadowcą stacji…

I co jest trudniejsze, nagranie filmu czy skomponowanie jakiegoś koncertu?

To są zdecydowanie inne rzeczy. W filmie trzeba oddać charakter jakiejś postaci i to jest bardzo trudna sztuka, bo to jest majsterkowanie nad samym sobą. Trzeba inteligentnie oddzielać siebie od postaci, a jednocześnie być wiarygodnym i przekonującym. Potrafią to najwybitniejsi aktorzy. Z początku nie chciałem przyjąć tej propozycji, ale na drugim spotkaniu Dorota Kędzierzawska po prostu przekonała mnie że potrafi kogoś prowadzić. A my się już trochę znamy. Może trochę odpowiada jej moja aparycja, może wyczuwa trochę moją osobowość. Przekonała mnie więc bym się nie bał, bo ona będzie czuwać. Uzmysłowiła mi też że film to nie teatr, gdzie aktor musi zagrać scenę idealnie w czasie rzeczywistym, do czego już na pewno się nie nadaję. Film robi się jednak kroczkami, kroczkami… Czasem jest to jedno zdanie, czasem ani jednego słowa, tylko gest, spojrzenie, jakieś wejście, wyjście. Wszystko po kroczku i fascynujące jest jak z tego później ma powstać film. Pytano mnie kilka razy, czy chcę zobaczyć scenę po nagraniu. Odmawiałem i w ogóle nie widziałem się jeszcze na ekranie. Może zobaczę film na premierze, ale na pewno będę mieć serce na ramieniu…

Film jest już ukończony?

Tak, zdjęcia się skończyły. To nowy film Doroty Kędzierzawskiej pod tytułem „Jutro będzie lepiej”. Gram w nim 50-letniego policjanta, żałosnego, choć dobrego człowieka, jednak pełnego beznadziei, frustracji, rezygnacji. Dzieje się to na prowincjonalnym posterunku policji. Pewnego dnia lądują tam trzej młodociani, nieletni uciekinierzy zza wschodniej granicy. Dwóch braci Rosjan i jeden Czeczen. Rosjanie mają 6 i 11 lat, a chłopiec z Czeczenii – 13. To chłopcy bezprizorni, na wakzałach, jak to się czasem mówi. Głównymi bohaterami filmu są właśnie oni. Postanowili dokonać ucieczki i lądują na tym moim posterunku, bo gram jego komendanta.

Trzeba mieć chyba cierpliwość do zdjęć filmowych?

To prawda. Ale przydaje się moje doświadczenie studyjne. To nie jest oczywiście to samo, ale podobnie trzeba być w odpowiedniej chwili gotowym na akcję. Tę dyscyplinę człowiek jakoś tam wćwicza w siebie.

Bardzo trudno było więc pana namówić do zagrania w filmie?

Kiedy za pierwszym razem Dorota z Arthurem Reihartem przyszli krótko mi zasygnalizować że całkiem poważnie chcą bym zagrał męską rolę w filmie, policjanta, a było to spotkanie w drodze, powiedziałem im: nie. Ale później spotkaliśmy się jeszcze raz w tej sprawie. Wierzę Dorocie. To osoba refleksyjna. Jej filmy są jakby ciekawą kontynuacją szkoły zbliżonej do Kieślowskiego; dokumentu który przestaje się już robić. Chodzi o kręcenie dokumentalnej rzeczywistości i jej fabularyzowanie. Rzeczywistości realnej, nie jakiejś wirtualnej. Ważna jest też w tym przypadku ważkość refleksji. W filmach Doroty widać zatroskanie o świat. Ja to właśnie preferuję. Nie znoszę wesołkowatości. Bywam wesoły, ale odróżniam radość od wesołości i wolę tę pierwszą. Przemawia do mnie nie tylko kino Kędzierzawskiej, ale widzę u niej jakąś rację i wiedzę. Intuicja mówi mi że można się Dorocie oddać, że ona nie chce zrobić ze mnie jakiegoś pajaca. Dorota potrzebowała po prostu faceta w moim wieku, trochę grubego, trochę pocącego się, palącego papierosy…

rozm. Cezary Dąbrowski/www.zawszepolska.eu /XI.2008/