Marek Jan Chodakiewicz

POLOWANIE NA LISY

Fox Hunt, znany też jako Skynet, to operacja chińskiego wywiadu w USA. Dość bezczelna operacja. Otóż Biały Dom dyskretnie zwrócił się do Pekinu by zaprzestał „namawiania” swych obywateli do powrotu do Chin. Nakazał zaprzestać takich nieautoryzowanych operacji szpiegowskich i wycofać oficerów wywiadu operujących nielegalnie w Ameryce. Komuniści się obrazili i złożyli nieformalny protest twierdząc że Amerykanie pogwałcili umowę o wspólnym zwalczaniu kryminalistów. Afera wyciekła za pomocą CNN. Zresztą jest jedną z wielu. Opiszmy więc krótko chiński szpiegowski modus operandi…

Naturalnie szpiegują cywile i wojskowi. Najbardziej aktywna jest jednostka nr 61398 Ludowej Armii Wyzwolenia, zajmuje się cyberwojowaniem. Żołnierze-hakerzy są na razie nie do zatrzymania. Mówi się że potrafią włamać się do każdego komputera, telefonu mobilnego i desktopa. Wszystko co ma system komputerowy pada ich ofiarą. Największe sukcesy w szpiegowaniu Chińczycy /zresztą także post-Sowieci oraz inni/ odnoszą w cyberprzestrzeni. Udało im się ukraść do 32 milionów teczek /files/ z zasobów rządu USA. I to nie byle jakich…

Włamanie dotyczyło plików osobowych. Wśród nich było kilkanaście milionów teczek zawierających materiały do certyfikatów bezpieczeństwa /security clearance/. A jest w nich wszystko: oprócz adresów i numerów Social Security /taki tutejszy PESEL/, historie kredytowe, wykształcenie, profil rodziny, stan zdrowia /w tym choroby weneryczne czy uzależnienia/, rozmaite doniesienia sąsiadów i wyniki testów poligraficznych /wykrywacz kłamstw/. Zawsze się chwalę że nie mam certyfikatu, bo ponad 6 milionów Amerykanów takowy posiada. Czyli oprócz pewnych wyjątków jest to rzecz powszechna, jak na zdemokratyzowaną strukturę bezpieczeństwa narodowego niestety przystało. Teraz dane te są w Pekinie…

W cyberprzestrzeni mają miejsce zwykle operacje kombinowane. Zawsze opierają się na szpiegowaniu, ale mogą mieć kilka innych celów. Np. Chiny „ludowe” blokują swoim niewolnikom dostęp do internetu, tropią wszystko co jest niezgodne z cenzurą, a namierzonych wsadzają do więzienia bądź obozu – laogai, czyli ich gułagu. Często łączy się to z wymuszeniem przyznania się do winy i publicznych łzawych przeprosin. Szczególnie jeżeli chodzi o osoby bardziej znane, np. tamtejszych celebrytów.

Za granicą cyberoperacje mają na celu sianie dezinformacji, czy wydobywanie danych /data mining/. Dotyczy to nie tylko zasobów rządowych ale i firm prywatnych. Szpiegostwo przemysłowe jest bardzo intratnym zajęciem. Oprócz tego stale mamy do czynienia z operacjami rekonesansowymi. Hakerzy-szpiedzy raz na jakiś czas testują amerykańskie możliwości obronne. Kilka lat temu włamano się do filtrów wodnych w Chicago, przejęto kontrolę nad jedną z turbin, a następnie spalono jej silnik przez sztuczne przegrzanie.

Cyberszpiegowanie pomaga również ustalić miejsce pobytu uciekinierów spod ludowej sprawiedliwości. Większość z nich obecnie to nie są antykomunistyczni dysydenci /choć ci są również obserwowani/, a głównie komunistyczni kleptokraci którzy nakradli i wybrali wolność na Zachodzie, często w USA. Do niedawna Ameryka zgadzała się rutynowo na ekstradycję takich ludzi do ChRL. Mimo tego Chiny przekonują ich do powrotu do domu z ukradzionymi pieniędzmi. Prowadzi się przeciw nim wojnę psychologiczną za pomocą sąsiadów i internetu. Zwykle pękają, szczególnie że Ameryka najczęściej ich nie broni. Jak wieść niesie opornych po prostu się porywa. Takie działania są zatwierdzane na samym szczycie, przez chińskie Politbiuro. I ma charakter czystki. Oligarchowie i kleptokraci władzom spolegliwi i z nimi związani nie muszą się martwić. Do tego wszystkiego dochodzi strategia „ziarnek piasku” /o czym wspominałem kiedyś w „TS”/, czyli rekrutacji agentury z chińskiej diaspory, zwykle za pomocą argumentacji patriotycznej. Dzięki takiemu podejściu udało się zarekrutować agentów nawet w FBI. Na bardziej prozaicznym poziomie chińska ubecja organizuje „studentów-patriotów” na prokomunistyczne demonstracje, np. przy okazji wizyt dalajalmy w Waszyngtonie. Na intelektualistów – szczególnie uniwersyteckich naukowców – doskonale działa również obietnica pracy i stworzenia im ośrodków badawczych w Chinach. Muszą je jednak wyekwipować kradnąc tajemnice naukowe USA.

I interes się kręci, głównie dlatego że Biały Dom nie bardzo wie jak sobie z tym poradzić. Chińscy szpiedzy niemal zupełnie bezkarnie buszują po USA. Polują na lisy oraz grubszego zwierza.

Marek Jan Chodakiewicz, Waszyngton, 14 września 2015
/tysol/

********************************

40 TYSIĘCY „ZAKŁADNIKÓW” Z US ARMY

Republikanie wystawili kandydata który sam się zdziwił kiedy dowiedział się że jest uważany za konserwatystę. Jest to człowiek nudny, nie potrafi inspirować, a na dodatek zamierza robić to samo co demokraci, tyle że wolniej. Pewne znaczenie ma także fakt że Mitt Romney jest mormonem. Tymczasem nawet najbardziej fundamentalni ewangelicy wolą by ich prezydentem został katolik niż mormon. Ewangelicy w Stanach Zjednoczonych są antykatoliccy, ale Rick Santorum miał ich pełne poparcie

/pyt.: Dlaczego Santorum się wycofał?/
Po prostu był kiepski. Nie miał dobrze zorganizowanej kampanii, nie miał ludzi ani funduszy. Romney jest natomiast miliarderem. Republikanie nie mają jednak dobrego kandydata. Newt Gingrich wygrałby wszystkie debaty, ale przegrałby wybory. /…/ Po stronie republikańskiej nie dzieje się nic istotnego

/…/ Donald Tusk jest premierem na którego głosowali post-Polacy i post-PRL-owcy. I robi to co robiłby w takiej sytuacji post-PRL-owiec: kłania się Rosjanom, a „dowala” Polakom. W tej chwili nadszedł w Polsce czas na obywatelskie nieposłuszeństwo. Wszyscy którym dopiekły rządy Platformy Obywatelskiej powinni pełną parą zacząć urządzać blokady.

/…/ Od co najmniej 30 lat w Europie jedynym dopuszczalnym miejscem ekspresji patriotyzmu są stadiony sportowe. W liberalizmie zabroniony jest patriotyzm.

/…/ „Tolerancja” polega dziś na tym że hołubi się mniejszości oraz silnych. Kiedy na Zachodzie czegokolwiek domaga się na przykład Serbia, jest to nazywane „serbskim szowinizmem”, ale kiedy tego samego żąda Rosja, grożąc pięścią Ukrainie czy Gruzji, wtedy mówi się że oto realizuje ona „interesy narodowe” bądź „dba o utrzymanie swojej strefy wpływów”. W ten sposób Zachód zawsze ugina się przed silnymi.

/pyt.: Rosja rzeczywiście jest silna?/
Jest potęgą regionalną, ale nie globalną. Rosja odziedziczyła po Sowietach arsenał nuklearny. To jedyna potęga która jest w stanie zniszczyć Amerykę.

/pyt.: Wypowiedzi o tym że jeżeli w Polsce zostanie zainstalowana tarcza antyrakietowa Rosja podejmie odpowiednie działania należy traktować poważnie?/
Absolutnie tak. Jakiekolwiek ruchy na szachownicy na pół gwizdka tylko rozjuszą Rosję, a nie dadzą Polsce bezpieczeństwa. Polsce bezpieczeństwo może dać jedynie „potykacz” taki jak w Korei Południowej, to znaczy 40 tysięcy „zakładników” z US Army z rodzinami, czyli 150 tysięcy osób mieszkających na Rzeszowszczyźnie, Pomorzu i Białostoczyźnie. Polska powinna mieć „zakładników”, na których dopuszczenie się ataku natychmiast rozjuszyłoby Stany Zjednoczone. Ci Polacy którzy o tym myślą na ogół kombinują dość kiepsko ponieważ chcieliby przenieść ich z Niemiec. To jednak byłaby klęska. Bazy amerykańskie muszą w Niemczech zostać by było wiadomo że Niemcy przegrały II wojnę światową.

/pyt.: Często przywołuje pan myśl Józefa Piłsudskiego że Polska albo będzie wielka, albo nie będzie jej wcale. W jaki sposób wcielić ją w życie?/
Po prostu: wstaje się i bierze się prysznic. Jeżeli umawiamy się że spotkamy się o danej godzinie, to przychodzimy na spotkanie punktualnie. Wojciech Wasiutyński powiedział że nic się nie zmieni w naszym kraju dopóki Polacy nie nauczą się znać na zegarku. Ponadto – jeżeli ukazują się dobre książki, to dlaczego nie są recenzowane? Ich opracowania powinny pojawiać się przecież wszędzie. Tymczasem w Polsce bywa tak że każdy ma na dany temat opinię, ale nikomu nie chce się na ten temat poczytać. Rzadkością jest także w Polsce zajmowanie się dziennikarstwem śledczym, częste jest natomiast „pontyfikowanie” kogoś. Napisałem kiedyś książkę dla licealistów: „Ciemnogród – o prawicy i lewicy”, prawie 20 lat temu. Od tamtej pory niewiele się zmieniło. Mentalność ludzka zmienia się powoli. Ważne jest także myślenie konstruktywne i działanie, a nie brylowanie. Prezydent Reagan powiedział że można bardzo dużo uczynić jeżeli nie robi się tego tylko dla samego uznania i poklasku. Fundamentalną sprawą jest wykształcenie w Polsce kadr. Wszystko zaczyna się od jednostki. Jeżeli sami sobie narzucimy dyscyplinę, to coś z tego będzie. Jeżeli nie – będzie post-PRL.

/pyt.: Pozostałością po PRL jest właśnie poczucie niemocy i bierność?/
Tak, jest to wynik PRL. „Transformacja” polegała w Polsce jedynie na nadaniu innego kształtu tej samej materii. Kiedy przeprowadzano ją za czasów Gorbaczowa nie sądzono jeszcze że komunizm rzeczywiście się sypnie. W każdym kraju postkomunistycznym proces ten przebiegał według innego scenariusza. W Polsce był to scenariusz podobny do tego z lat 1944-47: łże-wybory, łże-opozycja, łże-wolna prasa. I tak dalej. Kiedy Stalin wkroczył do Polski w 1944, mógł zrobić to samo co w roku 1939, a jednak postąpił inaczej. Z różnych powodów. Główny powód był taki: myślał że jeżeli nie narzuci Polsce komuny w sposób jawny, ale zrobi to na drodze dezinformacji, to Amerykanie wycofają się z naszego kontynentu. Stąd naiwne działania Mikołajczyka i innych. Kiedy jednak okazało się że Amerykanie się nie wycofali, Stalin przeszedł do działań otwartych. Nastąpiła pełna sowietyzacja i wszystko potoczyło się według scenariusza sprawdzonego w 1939 na Kresach. Komuna dysponowała modelem stosowanym w latach 1944-47 i ten właśnie model został zastosowany w czasie ostatniej „transformacji ustrojowej” przez Kiszczaka i Jaruzelskiego. W latach 1944-47 także istniało „uwalnianie rynku”, funkcjonowały zakłady, sklepiki czy prywatne zakłady rzemieślnicze. Bitwa o handel i kolektywizacja nastąpiły dopiero później. Komuna ma różne fazy. Nie zawsze ma twarz Pol Pota. Czasami wygląda jak salonowy redaktor naczelny.

Marek Jan Chodakiewicz, profesor historii i dziekan w Instytucie Polityki Międzynarodowej w Waszyngtonie/nd /11.VI.2012/

****************************

POLITYKA JEDNEGO DZIECKA I FEMINISTKI

Politykę jednego dziecka wprowadził w 1979 r. gensek Deng Xiaoping. Neomaltuzjańczycy, czyli tacy którzy uważają że nadmiar dzieci oznacza apokalipsę – klęskę głodu, epidemie, rewolucje i wojny – bardzo się z niej cieszą. I feministki raczej też

Na przykład w „American Anthropologist” /104, no. 4, 2002: s. 1098–1109/, czyli w organie Amerykańskiego Stowarzyszenia Antropologicznego, Vanessa Fong zapiała po feministycznemu że ta polityka daje „potęgę córkom z miast” /empowerment of urban daughters/. A jak jest naprawdę?

Chińscy chrześcijanie i ich pobratymcy na całym świecie są przerażeni. Inni też nie bardzo się cieszą. Sam widziałem dokument kręcony na żywo w jednym z kołchozów. Ekipa miała po prostu filmować życie kołchoźników. I miała dostęp do niemal wszystkiego i wszystkich. Kamerzystę zainteresowała jedna kobieta, która okazała się być w ciąży. Tak dobrze ukrywała brzuszek za maoistycznym waciakiem że towarzysz dyrektor i towarzysz pierwszy sekretarz zdali sobie sprawę z jej stanu dopiero kiedy była prawie w dziewiątym miesiącu. Nie jest jasne czy ktoś z sąsiadów doniósł, czy też czerwoni nomenklaturszczycy sami wyczaili o co chodzi…

A tu przecież nie można! Kołchoźnica miała już jedno dziecko. Co to za antypartyjna, antypatriotyczna i antypaństwowa postawa!… I kamera udokumentowała jak przez następne 3 tygodnie partyjniacy chodzili za kobietą i ją przekonywali. Cały czas; w pracy, w domu, wszędzie.

Nie widać było żadnego przymusu bezpośredniego. Żadnej przemocy fizycznej. Cały czas te głupkowato, pseudoprzyjemnie uśmiechnięte gęby towarzyszy. „Tylko” gadanie, przypominanie obowiązków…

A w powietrzu naturalnie wisiała atmosfera terroru który przecież zabił około 50 milionów chłopów podczas kolektywizacji rolnictwa na przełomie lat pięćdziesiątych i sześćdziesiątych ubiegłego stulecia. I dialektycznie podyktowana konkluzja. Kobieta ulega…

Wiodą ją do ambulatorium. Wtacza się z tym brzuszyskiem na stół a tam kołchozowy felczer przy świetle kamery wbija jej w brzuch długachną igłę i zabija dziecko. Towarzysze poklepują kołchoźnicę, wszystko jest załatwione… Pchamy taczki.

Nie zawsze idzie tak łatwo, czasami kobiety się bronią, częściej donoszą ciążę w tajemnicy. Szacuje się że w Chinach jest ponad 30 milionów nieudokumentowanych ludzi którzy nie mieli prawa się urodzić.

Ale zwykle program partii programem narodu… Szczególnie w miastach, gdzie mieszka około 30 proc. ludności, udaje się utrzymywać kontrolę urodzin według dekretów czerwonego politbiura. Ale ludzie jak zwykle kombinują. Wspominałem już kiedyś że chińscy rodzice wolą chłopców niż dziewczynki. W związku z tym jest znaczna nadwyżka młodych mężczyzn /około 40 milionów w 2008 r./, a aborcja jest często selektywna. Zwykle zabija się dziewczynki… Czy o tę potęgę feministkom zachodnim chodzi?…

Ale nie zawsze ucieka się do selektywnej aborcji. Zdarza się, wcale nie tak rzadko, że jeżeli narodzi się córka – jest to wielki zawód dla rodziców którzy chcieli „małego cesarza”. A synka rozpuszcza się jak dziadowski bicz. W rezultacie, jak stwierdził magazyn „Science”, polityka jednego dziecka „stworzyła jednostki którym ufa się mniej, które ufają nam mniej, są przy tym mniej nastawione na współzawodnictwo, są bardziej pesymistyczne, a przy tym mniej wrażliwe”.

Rozpuszcza się też dziewczynki, o ile są jedynaczkami. W tym sensie przyznajmy jednak że w entuzjazmie feministycznym jest ziarnko prawdy. Miejska dziewczynka jedynaczka jest traktowana dużo lepiej niż gdyby miała brata. Chłopiec byłby podnoszony pod niebiosa, a siostra ignorowana. W tym sensie, jeżeli już rodzice mieli takie „nieszczęście” że urodziła im się córka, ta jedynaczka dostaje to wszystko co dostałby chłopiec. Bo rodzice nie mają już wyjścia. Więc psują ją na potęgę. I ogromnie w nią inwestują, wpychając do najlepszych programów edukacyjnych, do najlepszych szkół i obkupują ile wlezie.

Ale nie zawsze. Czasami córkę się porzuca, oddaje do sierocińca. Opisuje to przejmująco amerykańska dziennikarka Karen Evan, która takie dwie dziewczynki zaadoptowała. Jedna z moich bliskich koleżanek również zaadoptowała dziewczynkę z chińskiego sierocińca, gdzie dziecko wiązano do krzesła przez pierwsze trzy lata jej życia. Podawano tylko jedzenie i picie, o wychowaniu czy opiece lekarskiej nie było mowy. Od ośmiu lat Carolyne wciąż przechodzi rozmaite operacje by ją przywrócić do normy.

Dziewczynki sprzedaje się też w niewolę, zwykle jako służące, ale również na przymusowe żony bądź prostytutki. Według bardzo starych statystyk tylko w 1990 r. milicja prowadziła 18 692 śledztw dotyczących sprzedaży kobiet. Aresztowano 65 236 osób. Obecnie ten proceder dotyczy setek tysięcy kobiet a może i więcej rocznie. Brak dziewczynek wymusił ostatnio na władzach koncesje: przynajmniej w niektórych regionach wiejskich można mieć dwójkę dzieci!

Nicholas Christof i Sheryl WuDunn tak opisywali los Chinek w ciągu ostatnich kilkudziesięciu lat: „Gdzie są te nieobecne kobiety? Niektóre zabito po urodzinach w latach trzydziestych i czterdziestych, a więc nie ma ich wśród dzisiejszych staruszek. Niektóre umarły kiedy były dziewczynkami, bo nie dano im dosyć jedzenia, nie ubrano i nie leczono. Niektóre zmarły w czasie wielkiego głodu w latach 1958–61 bo ich rodzice dali ryż ich braciom. A niektóre to żeńskiego rodzaju fetusy które od kilku lat rozpoznaje się systemem ultrasound i wtedy się je abortuje”.

W tym sensie można stwierdzić że polityka jednego dziecka kontynuuje chińską tradycję upośledzania dziewczynek, ale przynajmniej niektóre feministki nie mają ochoty dostrzec związku między tymi etapami historycznymi. Clit power!

Marek Jan Chodakiewicz/ts /5.VII.2013/

*******************************

ORMIAŃSKA SPUŚCIZNA

To czy Turcją rządzą kemaliści czy neoosmaniści pod jednym względem jest bez znaczenia – stosunek do ormiańskiej tragedii jest taki sam: żadnego ludobójstwa nie było. Paradoks? Nie. Wspólnota interesów

Kemaliści wiedzą że ich ruch młodoturecki, który zrodził się w ramach prób reformy imperium, swój szczyt osiągnął podczas I wojny światowej, którą Wielka Porta przegrała, dzięki czemu powstała republika turecka Kemala Paszy Ataturka. Ale bóle porodowe republiki wiązały się z wielką rzezią Ormian, czyli początek narodowo-socjalistycznej Turcji był koszmarny. I kemaliści nie chcą tego przyznać.

Neoosmaniści, którzy nawiązują do cudownej Wielkiej Porty, nie chcą słyszeć o tym że upadkowi imperium sułtanów towarzyszył potężny pogrom Ormian, czyli koniec imperium był koszmarny.

Kiedy Wielka Porta zaczęła powoli sypać się od połowy XVIII w. dylematem władzy było naturalnie przetrwanie państwa. Turkom udało się lepiej niż Polakom, bo kraj ich nigdy nie zniknął z mapy. Turcja mistrzowsko rozgrywała wielkie potęgi, które uznały że istnienie Istambułu jest konieczne dla utrzymania równowagi siły w Europie /balance of power/. W polityce wewnętrznej imperium starało się reformować w oparciu o paradygmat zachodni. Wprowadzano więc rozmaite reformy, na początku wojskowe i gospodarcze a w końcu i prawne, w tym fundamentalne, konstytucyjne, oparte na liberalnych konstytucjach europejskich, które przyrzekały równouprawnienie wszystkim obywatelom, w tym i Ormianom i innym mniejszościom. Tymczasem prawo zwyczajowe osmańskie i muzułmański szarjat dyskryminowały mniejszości, tzw. dhimmi.

A mniejszości, szczególnie Ormianie, upominali się o swoje prawa. Te istniały na papierze, a ich częściową egzekucję wymuszały na bezsilnej Porcie potęgi zagraniczne. Ponadto marksistowsko-nacjonalistyczni rewolucjoniści ormiańscy popełniali akty terroru prowokując władze do kontrterroru i do pogromów ludności ormiańskiej. Rewolucjoniści liczyli na rewolucję oraz na interwencję potęg, w tym i Rosji. Kończyło się rzezią. Na największą skalę ludobójstwo wybuchło podczas I wojny światowej, kiedy międzynarodowe naciski miały mały wpływ na Turcję. Zginęło od 800 tys. do 1.5 miliona Ormian.

Turcy zaprzeczają że coś takiego w ogóle miało miejsce. Wysyła się agenturę, opłaca agentów wpływu, szerzy propagandę na najwyższych szczeblach. Szczególnie doniosłą rolę pełnią granty i stypendia.

Popierany taką siecią ambasador turecki w USA Gunduz Aktan w USA stwierdził że „to co się stało Ormianom to nie ludobójstwo”.

Stracili życie z powodu głodu, chorób i innych trudności wywołanych złą aprowizacją i dyslokacją, które również spowodowały śmierć wielu Turków. Poza tym ludność ormiańska się zbuntowała i wspomagała wroga, więc zrozumiałe jest że niestety trzeba było rebeliantów rozstrzeliwać.

Z drugiej strony Ormianie w zasadzie celnie opisują fakty ludobójstwa, ale ich historycy mają tendencję do powiększania rozmiarów tragedii w sensie jej kontekstualizacji. Niektórzy badacze porównują rzeź Ormian do holocaustu Żydów podczas II wojny światowej, chcąc tym samym zwrócić uwagę na dolę swoich ziomków i wytknąć młodoturkom rzekomą identyczność z nazistowskimi Niemcami. Jest to niezgodne z prawdą.

Naturalnie te debaty między historykami odbywają się na najbardziej ezoterycznych poziomach, głównie na zachodzie, chociaż także w Armenii, od rozpadu Sowietów. Ale w Turcji panuje szczęśliwa ignorancja. Temat ten na poziomie popularnym zupełnie nie istnieje. Turcja nigdy nie wprowadziła rzezi Ormian do programu szkolnego. Między 1950 a 1980 po prostu nie było żadnych wzmianek na ten temat. Ale od 1981 r. nastąpiła zmiana taktyki. Jak pokazuje Jennifer M. Dixon Ormian ukazuje się teraz jako gwałtownych i nieludzkich. I dalej nie wspomina się o mordach. A właściwie pisze się o rzekomych mordach Turków przez Ormian. Wspominanie o ludobójstwie Ormian jest uznane za zniewagę państwa i karane prawnie.

Temat rzezi wychodzi od czasu do czasu na forum międzynarodowym. Najgłośniej było o nim kiedy w roku 2006 Orhan Pamuk dostał literacką Nagrodę Nobla właśnie za nagłośnienie ormiańskiej tragedii. Mimo że niezrażona Turcja prowadzi kampanię zaprzeczania ludobójstwu Ormian, 20 państw przegłosowało ustawodawstwo na temat tej rzezi. Na przykład Francja zaczęła od uznania ludobójstwa za fakt prawny w 2001 r., dziesięć lat później wprowadziła prawo nakładające karę pieniężną /do 57 tys. dolarów/ i więzienia /do 1 roku/ za zaprzeczanie faktowi rzezi Ormian. Ankara odpowiedziała sankcjami gospodarczymi oraz zawiesiła współpracę polityczną i wojskową z Paryżem. Ale w lutym 2012 francuski Sąd Konstytucyjny uznał tę ustawę za niezgodną z prawem zasadniczym Francji. Ograniczyło się więc do symbolicznej demonstracji.

Podobnie było w USA. W 1975 r. Izba Reprezentantów wydała rezolucję upamiętniającą mord na Ormianach. Ale na życzenie prezydenta Geralda Forda /czyli jego sekretarza stanu Henry Kissingera/ ominięto w ustawie słowo „w Turcji” /czyli rzeź zaszła na księżycu/. W 1981 r. Ronald Reagan podpisał akt upamiętniający masowe morderstwo, ale miało to wymiar tylko symboliczny. W 1996 r. kongres zagłosował za ograniczeniem pomocy dla Turcji o 3 miliony dolarów, o ile ta nie przyzna się do winy. Ankara się wypięła. W 1998 r. Bill Clinton perorował o śmierci Ormian, ale „zapomniał” wspomnieć kto ich zabijał. W 2006 r. Komitet Spraw Zagranicznych Izby Reprezentantów potwierdził że ludobójstwo miało miejsce. I nic więcej. W końcu w 2009 r. Barack Obama zupełnie ominął Turcję w swojej mowie upamiętniającej rocznice masakr oramiańskich.

A Polacy myślą że z Ukraińcami i Wołyniem jest trudno…

Marek Jan Chodakiewicz/ts /29.III.2013/

***********************************

PRECZ Z NATO BO TYLKO PRZESZKADZA?

Dlaczego? Bo przeszkadza dogadywaniu się z Rosją. Irytuje ją. Jestem zwolennikiem NATO, którego coraz mniej. Natomiast chcę by rodacy wiedzieli że w rozmaitych wpływowych kręgach Ameryki funkcjonuje przekonanie o szkodliwości NATO. I powoli sprzedaje się tę zatrutą myśl elektoratowi

Neoizolacjaniści chcieliby się wycofać z wszelkich międzynarodowych zobowiązań i zamknąć się u siebie, a więc zlikwidować też NATO. To taka amerykańska wersja wsi polskiej, wsi spokojnej. Jej zwolennicy uważają że Europejczykom, którzy kosztem obywateli amerykańskich wybudowali sobie państwo opiekuńcze, bo nie musieli łożyć na obronność, wystarczy już tej darmowej przejażdżki. USA ich broniły tyle czasu, a są za to tylko krytykowane i nienawidzone, choćby przez tzw. ruch pokojowy. Czas oszczędzać i wydawać pieniądze na amerykańskie potrzeby u siebie w domu.

Niektórzy republikanie argumentują że nie ma po co drażnić Rosji; lepiej się z Moskwą dogadać, a eliminacja NATO, które już się przeżyło, będzie dobrą kartą przetargową. Poza tym NATO oznacza dla nich możliwość zbrojnego konfliktu z Kremlem w obronie tak egzotycznych sojuszników jak Estonia czy Polska /tu basują im ich odpowiednicy w Partii Demokratycznej/.

Część wolnościowców uważa że Stanami rządzi tzw. kompleks militarno-przemysłowy i sztucznie stwarza zaognienia na arenie międzynarodowej, by utrzymać tę władzę – by koncerny zbrojeniowe dostawały kontrakty, wojsko rosło w siłę, a państwo rozrastało się, wprowadzając coraz to szersze ograniczenia wolności obywatelskich pod pretekstem zapewniania obywatelom bezpieczeństwa.

Wśród postępowców istnieją odpowiedniki tych samych postaw, choć naturalnie z inną interpretacją. Na przykład ich wersja narracji o „kompleksie militarno-przemysłowym” jest taka sama, choć konkluzje są inne. Wolnościowcy chcieliby go zniszczyć, by ograniczyć państwo, natomiast postępowcy chcieliby go rozwalić, by wybudować jeszcze większe państwo socjalne. Środki oszczędzone na obronności powinno się przeznaczyć na zapomogi społeczne i rozmaite państwowe programy.

Zresztą nagminnie stosowano taką argumentację w czasie zimnej wojny. Wsparta była ona jeszcze takim wygibasem logicznym, który wzywał do jednostronnego rozbrojenia: „Jak zlikwidujemy naszą broń nuklearną to nie będziemy stanowić dla Moskwy zagrożenia i Sowieci nas nie zaatakują”. Porażające!

Ale wszystkie pomysły wolnościowców mają taką samą rację bytu. Na przykład taki że NATO było skierowane przeciw Sowietom, a te rozpadły się. Rosji nie można traktować jak Sowietów, NATO w związku z tym się przeżyło. Ponadto artykuł 5 o wzajemnej pomocy zbrojnej zastosowano tylko raz: po atakach terrorystycznych z 11 września 2001 r. A ponieważ Moskwa też ma kłopoty z terrorystami muzułmańskimi, możemy świetnie współpracować. Zresztą już pomagaliśmy Rosjanom przeciw Czeczenom. I tak nam się świetnie współpracowało! Choćby w ramach rady NATO–Rosja która powstała w 2002 r. A propozycje zbudowania tarczy antyrakietowej w Polsce i Czechach doprowadziły do zgrzytów na osi Waszyngton–Moskwa. Warto było? Co USA miałoby z tej tarczy? A po co popieramy Gruzję? Kreml miał rację w tej wojnie. A ponadto to przecież my, Amerykanie, daliśmy powód do inwazji. Nie tylko gadaliśmy o włączeniu Gruzji do NATO, ale również stworzyliśmy nowe państwo: Kosowo. Rosjanie w samoobronie, by nie było rozszerzenia NATO, najechali Gruzję i stworzyli dwa nowe państwa: Południową Osetię i Abchazję.

To nie abstrakcja, to są autentyczne głosy amerykańskie. Wpływowe głosy. I proszę pamiętać o kontekście. Z racji głębokiego kryzysu gospodarczego, a szczególnie niebotycznego zadłużenia, propozycje dotyczące oszczędności, szczególnie oszczędności na wydatkach na sprawy międzynarodowe, zyskują posłuch wśród elektoratu. Słyszy się coraz głośniejsze nawoływania by skupić się na własnych problemach. Likwidacja NATO ma przynieść niebotyczne oszczędności.

Rzadko tylko odzywają się głosy alternatywne. Za utrzymaniem NATO są naturalnie neokonserwatyści. Dla nich to doskonałe, wypróbowane narzędzie szerzenia demokracji i tzw. wartości amerykańskich, jakkolwiek one by dziś wyglądały. Konserwatyści bezpieczeństwa narodowego również wspierają NATO. Ci rozumieją że silna Ameryka jest potrzebna światu i amerykańskim interesom, bo wycofanie się USA z areny międzynarodowej oznacza próżnię którą zapełnią inni. Niekoniecznie sympatyczni, choćby Chiny, a do mniejszego stopnia i Rosja. Albo nikt. I będzie międzynarodowy chaos. A to jest złe dla interesów, handlu, turystyki, nauki. Ponadto konserwatyści tacy stawiają przede wszystkim na przymierze z kompatybilnymi cywilizacyjnie narodami, a takie znajdują się głównie w Europie. Transatlantyckość jest filarem tradycyjnej amerykańskiej geopolityki.

Dziś takie głosy są w mniejszości. Coraz częściej słychać antynatowskie propozycje. W interesie Polski leży by ułożyć nową narrację, która powtarzałaby stare prawdy: kiedy USA wynoszą się z Europy wybucha wojna. Niemcy z Rosją najpierw się bratają, potem kłócą. Z tego zwykle wynika tragedia dla Polski. Trzeba to wyrazić w taki sposób by Amerykanom wydawało się że obrona Warszawy jest w interesie Waszyngtonu. A to wyższa szkoła jazdy.

Marek Jan Chodakiewicz/ts /18.I.2013/

**********************************

PUTINA TOTALITARYZM NA MIĘKKO 

Kiedy byłem ostatnio w Polsce do Warszawy przyleciał Nikita Pietrow, działacz Memoriału z Moskwy. Organizacja ta zajmuje się upamiętnianiem ofiar terroru komunistycznego. To taki prywatny, obywatelski IPN

Pietrow zjawił się by odebrać odznaczenie za zasługi w usuwaniu białych plam w stosunkach polsko-rosyjskich. To wielki przyjaciel Polaków. Z przekonań jest zapadnikiem, czyli na warunki rosyjskie – liberałem. Rozpisuję się tak o Nikicie by podkreślić że to nie byle kto, że to człowiek porządny, godny zaufania. Jest zagorzałym przeciwnikiem prezydento-premiera Rosji Władimira Putina. Uważa że to uzurpator. Zresztą inni rosyjscy zapadnicy, z którymi się spotkałem, mają podobną opinię.

Zastanówmy się więc na przykładzie Rosji nad prawowitością władzy postkomunistycznej. W 1999 r. Putin przejął władzę od Borysa Jelcyna w zamian za bezkarność pierwszego demokratycznie wybranego prezydenta Rosji i jego sitwy. Jelcyn i jego ludzie nakradli dziesiątki, jeżeli nie setki miliardów dolarów i byli odpowiedzialni za chaos i zapaść kraju. Putin miał mandat by przywrócić spokój, zaprowadzić porządek. Osiągnął to po czekistowsku, wzorowo. I cieszył się do niedawna ogromną popularnością, ostatnio nieco podmytą. Ale wciąż wygrywa wybory. Naturalnie do pewnego stopnia je fałszuje, szczególnie na lokalnym poziomie. Pomaga sobie też na inne sposoby, głównie poprzez monopol państwa na koncesje na przedsiębiorczość prywatną oraz – nie bezpośrednio – na zatrudnienie. Jak się pracuje na państwowym, co robi większość Rosjan, to państwo oczekuje że będzie się głosować na propaństwową partię, czyli putinowską Zjednoczoną Rosję. Bo inaczej won z roboty.

Putin wygrywa również – a może przede wszystkim – dzięki państwowej kontroli mediów. Właściwie wszystkie stacje telewizyjne i radiowe, jak również większość głównych gazet są prorządowe. Ostoją wolności jest jeszcze internet, ale i tutaj Kreml usiłuje kontrolować obywateli. Jednym słowem rozmaite mechanizmy obowiązujące w totalitaryzmie zostały przywrócone (właściwie może nie tyle przywrócone, bo nigdy nie zostały rozmontowane, a jedynie chwilowo nieużywane). Ale władza Putina to miękki totalitaryzm, postsowiecki posttotalitaryzm. Nazywa się to uroczo „demokracją suwerenną”. Opozycja jest, a jakże. Ale kontrolowana, infiltrowana i neutralizowana. W najgorszym wypadku jej liderzy są mordowani, choć rzadko. Zwykle są zaszczuwani.

Ostatnio postawiono przed sądem blogera Aleksieja Nawalnego, tego co chwytliwie ochrzcił putinowców rządem bandziorów i żulików. Oskarża się go o przewałki w firmie obróbki drzewa. Nieważne czy winny jest, czy nie jest. Ważne czy dobrze żyje z Kremlem. Ta sama reguła dotyczy oligarchów. Ci co oddali hołd Putinowi, jak na przykład Abramowicz, prosperują. Ci co się stawiali prezydento-premierowi, jak Chodorkowski, siedzą w łagrach.

Opozycja skupia się w małych, skłóconych grupach. Najśmielej podnosi głowę w wielkich miastach, głównie w Moskwie i Petersburgu. W średnich miastach bardzo rzadko podskakują. Na prowincji zwykle siedzą cicho. Poza tym nie oszukujmy się: opozycyjni zapadnicy i liberałowie to mniejszość. Wystarczy przyjrzeć się antyputinowskim demonstracjom. Morze czerwonych flag. Czasami ze swastyką. Ogólnie: brunatno-czerwona koalicja, komuniści i narodowi socjaliści, ci sami którzy atakowali Jelcyna, którzy bronili Związku Sowieckiego. I Stalina. Dalej bronią.

Wielu, może nawet większość antyputinowskich działaczy, to ekstremiści. Nie można od nich oczekiwać że będą jak Nikita Pietrow. Trzeba się wręcz ich obawiać.

Co to jest prawowitość władzy? Pisali o tym św. Augustyn i św. Tomasz z Akwinu. Ma pochodzić od Boga, ale nie wtrącać się do Bożej sfery. W nowoczesnym sensie socjologicznym koncepcję prawowitości władzy opracował Max Weber. Jest władza tradycyjna (odziedziczona i oparta na starych zwyczajach), charyzmatyczna (wodzowska) oraz prawnoracjonalna (oparta na prawie, porządku oraz interesie obywateli). Według tego podziału władza Putina, władza postkomunistyczna, oparta jest na idei wodzowskiej, a odwołuje się do tradycji autorytarnej carskiej Rosji i totalitarnej Związku Sowieckiego. Tym samym rząd rosyjski jest zaprzeczeniem władzy prawnoracjonalnej. Max Weber napisał że „samo wprowadzenie zaawansowanego kapitalizmu nie wprowadzi w Rosji liberalnej demokracji”.

To samo dotyczy w mniejszym bądź większym stopniu władzy postkomunistycznej na całym obszarze postsowieckim, a w tym i w post-PRL-u. Im więcej komuny w postkomunizmie, tym bardziej system ten jest uzurpatorski.

Marek Jan Chodakiewicz /TS, 31.VIII.2012/

*********************************

CZUKOTKA ABRAMOWICZA

Czukotka leży rzut beretem od Alaski – przez Cieśninę Beringa to może 80 kilometrów. Do Moskwy jest ponad 6000 km. Klimat bardzo ciężki, średnia roczna temperatura –7.6. Zimą w dzień słońce świeci średnio pół godziny

Jak podaje Ronald Wixman autochtoniczni Czukcze dzielą się na dwie grupy: Czauczu i Ankałyn. Ci pierwsi to hodowcy reniferów i pasterze. Drudzy, będący w mniejszości, rybacy, często łowcy wielorybów. Nikolai Vahtin podkreśla że Czauczu są mniej podatni na wpływy zewnętrzne. Ich ziemia to w większości tundra, a dokładniej na północy pustynia śnieżna, na południu tajga. Są też Góry Czukockie (Andyrskie), a główną rzeką jest Anadyr.

Obecnie Czukcze żyją w Czukockim Okręgu Autonomicznym (AOC), jego stolica to Anadyr. W normalnych warunkach opływaliby w dostatki, ze względu na złoża mineralne oraz strategiczne położenie. Niestety, od dość dawna znajdują się pod panowaniem Moskwy.

Wielkorusy i Czukcze poznali się w 1642 r., ci drudzy odmówili płacenia haraczu („podatku”) za używanie rzeki Ałazeja. Potem usiłował ich podbić Piotr Wielki. W 1725 r. Czukcze wyrżnęli kozacką ekspedycję majora Dymitra Pawłuckiego. Dopiero w 1778 r. tubylcy podpisali pokój z Kremlem. Po pewnym czasie poddano ich rusyfikacji i innym dobrodziejstwom cywilizacji moskiewskiej. W dużym stopniu ratowała ich jednak niedostępność ich krainy oraz brak środków rządowych na ujarzmienie tych koczowników.

Szczególnie ucierpieli jednak pod bolszewikami. Ci mieli środki i nowoczesną technologię. Elitę Czukczy dotknęły czystki, uderzono szczególnie w animizm oraz folklor. Skolektywizowano nawet renifery.

Stalin prowadził agresywną politykę narodowościową, osiedlając w AOC Słowian i Żydów. Już w 1959 r. Rosjanie stanowili 61 proc. ludności. Dziś napływowi są większością wśród 50 500 mieszkańców (według spisu z 2010 r.). Prawie 65 proc. ludności mieszka w miastach, a reszta na prowincji. UNESCO szacuje że obecnie język ojczysty zna zaledwie ok. 8000 Czukczy.

AOC jest zasobny w minerały: ropa, diamenty, złoto, uran, węgiel. Za Sowietów kopali je niewolnicy z gułagów, głównie w ramach przedsiębiorstwa-giganta Dalstroj, który był pod kontrolą NKWD. Eksploatację podjęto na początku lat trzydziestych. Trudno ustalić ilu więźniów przeszło przez tutejsze łagry – np. według źródeł CIA w 1940 r. 15 000 harowało przy złożach cyny w Pyrkakaj. Nie znamy dokładnych statystyk śmierci. Robert Conquest szacował że blisko milion osób zmarło na Kołymie, tym arktycznym Bergen-Belsen.

Czukcze nie pozostawali neutralnymi obserwatorami. Wielu z nich pracowało jako „wolni” robotnicy Dalstroju, ale część wspomagała nawet strażników z NKWD. Łapali również nielicznych szaleńców którzy zdecydowali się na samobójczą ucieczkę z Gułagu.

Po rozpadzie Sowietów część Czukczy wróciła do rytmu życia swoich przodków. Koczują. Niektórzy wyemigrowali. Na miejscu natomiast odbyła się ostra walka o kontrolę nad minerałami. Samą ropę i gaz szacuje się na 75 miliardów baryłek. Zwycięsko na polu bitwy ostał się oligarcha Roman Abramowicz wywodzący się z łotewskich Żydów. Ten który kupił sobie klub piłkarski Chelsea oraz ma największy prywatny jacht na świecie (na razie, bo arabski miliarder przebije go kiedy w przyszłym roku zwodują jego statek). Jest szefem firmy Millhouse. Plasuje się w pierwszej dziesiątce oligarchów Rosji, a jest wśród 100 najbogatszych ludzi świata.

Abramowicz zaczął od kradzieży benzyny podczas służby w Armii Czerwonej. Potem uprawiał czarny handel uliczny, ustawił sobie stragan-szczęki. Następnie szmuglował, wyrabiał i sprzedawał wyroby plastykowe. Handlował świniami i oponami. Ropą i gazem zajął się na początku lat dziewięćdziesiątych. Z kleptokratą Borysem Bierezowskim sprywatyzowali sobie Sibneft za 200 milionów dolarów, a wkrótce wyciągali z firmy miliardy. Niedługo potem Abramowicz wysiudał partnera a ponadto przejął kontrolę nad przemysłem aluminiowym – zresztą w ramach prawdziwej wojny, gdzie trup słał się gęsto, aż oligarcha ogłosił się zwycięzcą.

W 1999 r. został posłem do dumy z AOC. Następnie przez siedem lat (2001–2008) Abramowicz był gubernatorem Czukotki. Kupił sobie tubylców (znacznie wzrosły pensje) i pozostaje wśród nich popularny do dzisiaj, choć ewakuował się z Rosyjskiej Federacji na Zachód. Za jego czasów wzrosła w AOC stopa życiowa, ludziom poprawiło się.

Ale też tylko do pewnego stopnia. Sowdepia bowiem zostawiła po sobie rozmaite patologie. I tak w AOC pije się 19 litrów czystego spirytusu na rok na statystycznego obywatela, podczas kiedy średnia rosyjska to 17 litrów. Ponadto nagminnie pędzi się bimber, a władze miały nawet zamiar wprowadzić prohibicję w 2011 r. Nie wiadomo czy patologia dotyka bardziej autochtonów, czy przybyłych. Można zgadywać że jest ona ostrzejsza w miastach, choć klimaty pokołchozowe też są makabryczne.

Marek Jan Chodakiewicz /TS/ /17.VIII.2012/